czwartek, 21 lutego 2008

Hemann Hesse : Wilk stepowy

Wilk stepowy jest mi bardzo bliską istotą
jeden z najważniejszych z mojego bestiariusza
a książkę czytałam wtedy jak biblię, cytowalismy fragmenty o besstyji wilku stepowym
HERMANN HESSE "WILK STEPOWY"
... wstęp nie dla każdego - nie dla każdego
Próbowałem otworzyć furtkę, ale ciężka, stara klamka nie drgnęła nawet pod naciskiem. Gra liter skończyła się, urwała nagle, smutna, świadoma swej daremności. Cofnąłem się o kilka kroków, zabrnąłem w błoto, litery już się nie ukazywały, świetlne efekty zgasły, długo stałem w kałuży i czekałem na próżno.
Ale kiedy już dałem za wygraną i wróciłem na chodnik, upadło przede mną na lśniący asfalt parę kolorowych świetlnych liter.
Czytałem:
Tylko - - dla - - obłą - - kanych!
Przemoczyłem nogi i marzłem, mimo to stałem tam jeszcze dość długo w oczekiwaniu. Ale nic się już nie pojawiło. Kiedy tak stałem, myśląc o tym, jak ładnie mknęły po wilgotnym murze i czarnym błyszczącym asfalcie delikatne, barwne, błędne ogniki liter, przypomniałem sobie nagle fragment moich poprzednich rozważań: podobieństwo do złotego, rozbłyskującego śladu, który nieoczekiwanie staje się znów daleki i nie do odnalezienia fotokolage własny
kto dziś czyta takie ksiazki? wróciłam z zachwytem po latach, ale tamtej wyczytanej książki już nie ma, nie wszystko już tak samo działa.Jednak fraza "TYLKO DLA OBŁĄKANYCH", " WSTĘP NIE DLA KAŻDEGO" znaczy całe tamto życie, obok niby normalnego,
WYSTARCZY PRZEJŚĆ PRZEZ FURTKĘ
WILK STEPOWY BYŁ KIEDYŚ MOJĄ FURTKĄ
***
dla cierpliwych powyższy fragment zanurzony w szerszym kontekście tego kluczowego epizodu z życia wilka stepowego:
Zajęty tymi zwykłymi dla mnie myślami, szedłem dalej po mokrym bruku przez jedną z najcichszych i najstarszych dzielnic miasta. Nagle, po drugiej stronie uliczki, zobaczyłem w ciemnościach stary, kamienny, poszarzały mur, na który zwykle chętnie patrzyłem; stał tam zawsze taki sędziwy i beztroski, między małym kościółkiem i starym szpitalem. Za dnia oczy moje często spoczywały na jego szorstkiej powierzchni, gdyż takich cichych, dobrych, milczących płaszczyzn mało było w śródmieściu, gdzie przecież zwykle na każdym skrawku muru wykrzykuje swoją firmę jakieś biuro, jakiś adwokat, jakiś wynalazca, lekarz, fryzjer czy też pedikiurzysta. I teraz znowu ujrzałem stary mur, stojący cicho i spokojnie, a przecież coś się w nim zmieniło. Dostrzegłem w jego środku jakiś niewielki, ładny portal z ostrołukiem, co mnie zbiło z tropu, gdyż naprawdę nie wiedziałem, czy ten portal był tu zawsze, czy został dopiero teraz zbudowany. Niewątpliwie wyglądał archaicznie; należy przypuszczać, że mała, zamknięta furtka o drzwiach z ciemnego drewna wiodła już przed wiekami na jakieś uśpione klasztorne podwórko i czyni to jeszcze i dziś, choć dawno już nie ma klasztoru; prawdopodobnie ze sto razy widziałem tę furtkę, ale nigdy nie zwróciłem na nią uwagi, może była świeżo pomalowana i dlatego wpadła mi w oczy. Jakkolwiek by było, stanąłem i uważnie spojrzałem na drugą stronę, nie przeszedłem jednak przez jezdnię, gdyż była mokra i rozmiękła; pozostałem na chodniku i tylko spoglądałem na drugą stronę, wszystko pogrążało się już w cieniu nocy, kiedy wydało mi się, że furtkę obwiedziono wieńcem czy też inną kolorową ozdobą. A teraz, kiedy zadałem sobie trud, żeby dokładniej rzecz zbadać, spostrzegłem nad portalem jasny szyld, na którym, zdaje się, był jakiś napis. Wysiliłem wzrok i w końcu, mimo błota i kałuży, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Wtedy dopiero zobaczyłem nad bramą, na znanej mi zielonkawej szarzyźnie muru, matowo połyskującą plamę; po tej zaś plamie biegły ruchome, kolorowe litery i znikały niebawem, znów się zjawiały i znów znikały. Oczywiście, pomyślałem, teraz i ten stary, poczciwy mur zbezcześcili świetlną reklamą! Tymczasem odcyfrowałem kilka przelotnie ukazujących się słów, były trudne do odczytania, trzeba je było w połowie odgadywać, gdyż litery jawiły się w nierównych odstępach czasu, blade, nikłe, i gasły szybko. Człowiek, który chciał na tym zrobić interes, nie był obrotny, był - biedaczysko - wilkiem stepowym; dlaczego kazał swoim literom tańczyć tu, na tym murze, w najciemniejszej uliczce starego miasta w taki deszcz, o takiej porze, kiedy nikt tędy nie przechodził, i dlaczego litery były takie lotne, takie zwiewne, kapryśne i nieczytelne? Ale stop, teraz mi się udało, mogłem pochwycić kilka kolejnych słów, brzmiały one:
Teatr magiczny
wstęp nie dla każdego
- nie dla każdego
Próbowałem otworzyć furtkę, ale ciężka, stara klamka nie drgnęła nawet pod naciskiem. Gra liter skończyła się, urwała nagle, smutna, świadoma swej daremności. Cofnąłem się o kilka kroków, zabrnąłem w błoto, litery już się nie ukazywały, świetlne efekty zgasły, długo stałem w kałuży i czekałem na próżno.
Ale kiedy już dałem za wygraną i wróciłem na chodnik, upadło przede mną na lśniący asfalt parę kolorowych świetlnych liter.
Czytałem:
Tylko - - dla - - obłą - - kanych!
Przemoczyłem nogi i marzłem, mimo to stałem tam jeszcze dość długo w oczekiwaniu. Ale nic się już nie pojawiło. Kiedy tak stałem, myśląc o tym, jak ładnie mknęły po wilgotnym murze i czarnym błyszczącym asfalcie delikatne, barwne, błędne ogniki liter, przypomniałem sobie nagle fragment moich poprzednich rozważań: podobieństwo do złotego, rozbłyskującego śladu, który nieoczekiwanie staje się znów daleki i nie do odnalezienia.
Zmarzłem i poszedłem dalej, śniąc o tym śladzie, pełen tęsknoty za bramą do magicznego teatru, który był tylko dla obłąkanych. Doszedłem tymczasem do okolicy rynku, gdzie nie brak już było wieczornych rozrywek, co parę kroków wisiał plakat i zachęcał szyld: damska kapela - kabaret - kino - dansing, ale to wszystko nie dla mnie, to było dla “każdego”, dla normalnych, którzy całymi falami cisnęli się do wejść. Mimo to mój smutek rozwiał się nieco, musnęło mnie przecież pozdrowienie z innego świata, zatańczyło kilka kolorowych liter, zagrało na mojej duszy i dotknęło ukrytych akordów, błysk złotego śladu stał się znów widoczny.
Odszukałem małą, staromodną knajpkę, w której nic się nie zmieniło od czasów mojego pierwszego pobytu w tym mieście przed dwudziestu pięciu laty. Jest nawet ta sama szynkarka, a niektórzy z dzisiejszych gości również i wówczas siedzieli tutaj, na tych samych miejscach, przed tymi samymi szklankami.
Wszedłem do tej skromnej gospody, tu była moja ucieczka. Wprawdzie to tylko przystań, mniej więcej taka jak na schodach przy araukarii, gdyż i tutaj nie odnalazłem domu i wspólnoty, tylko ciche miejsce na widowni przed sceną, na której obcy ludzie grali obce sztuki, ale to ciche miejsce też było coś warte: ani tłumów, ani krzyków, ani muzyki, tylko kilku spokojnych obywateli przy nienakrytych drewnianych stołach (żadnych marmurów, emaliowanych blach, pluszów czy mosiądzów), a przed każdym z gości trunek - dobre, mocne wino. Może ci nieliczni stali bywalcy, znani mi z widzenia, to prawdziwi filistrzy, którzy w domu, w swoich filisterskich mieszkaniach stawiali żałosne ołtarze głupawym bożkom zadowolenia - a może to samotnicy i wykolejeńcy, wilki stepowe i biedacy jak ja, którzy dumali przy kieliszku nad zbankrutowanymi ideałami? Tego nie wiedziałem. Każdego z nich przyciągała tu jakaś nostalgia, jakieś rozczarowanie, potrzeba jakiejś namiastki; żonaty szukał atmosfery kawalerskich czasów, stary urzędnik echa studenckich lat, wszyscy byli raczej milczący, chętnie popijali i podobnie jak ja woleli siedzieć przed butelką alzackiego wina niż przed damską kapelą. Tu rzuciłem kotwicę, tu można było przesiedzieć godzinę, a nawet dwie. Zaledwie łyknąłem wina, poczułem, że dziś jeszcze nic nie miałem w ustach prócz kawałka chleba na śniadanie.
Zadziwiające, co też człowiek potrafi przełknąć! Chyba z dziesięć minut czytałem gazetę, chłonąłem oczyma wypociny jakiegoś nieodpowiedzialnego człowieka, przeżuwającego w swych ustach słowa innych, by je następnie - zaprawione śliną, ale nie strawione - znów z siebie wydalić. Pochłonąłem tak całą długą szpaltę. Po czym zjadłem dobry kawał wątroby, wyciętej z ciała zarżniętego cielaka. Przedziwne! Najlepsze ze wszystkiego było alzackie wino. Nie lubię - przynajmniej na co dzień - odurzających, mocnych win, które wydatnie pobudzają i odznaczają się znanym, specyficznym smakiem. Najbardziej lubię całkiem młode, lekkie, skromne wina bez nazwy; można ich wypić dużo, mają dobry i przyjemny aromat wsi, ziemi, nieba i drzew. Kieliszek alzackiego wina i kawałek dobrego chleba to najlepszy posiłek. Zjadłem wszakże już jedną porcje wątroby, szczególny dla mnie przysmak, gdyż rzadko jadam mięso, a przede mną stał już drugi kieliszek wina. Dziwne było również i to, że w jakichś zielonych dolinach zdrowi, dzielni ludzie uprawiają winną latorośl i tłoczą wino, aby gdzieś tam w świecie, z dala od nich, kilku rozczarowanych, z cicha popijających mieszczuchów i bezradnych wilków stepowych mogło wysączyć z kielichów nieco odwagi i dobrego samopoczucia. Co do mnie - niech to będzie i dziwne! Jest dobre, pomaga, poprawia humor. Na myśl o bzdurach w artykule parsknąłem spóźnionym, przynoszącym ulgę śmiechem i nagle przypomniałem sobie znowu zapomnianą, cichą, na trąbce wygraną melodię; uniosła się we mnie jak mała, lśniąca bańka mydlana, błysnęła, ukazując w kolorowym, zmniejszonym odbiciu cały świat, i rozprysnęła się łagodnie. Skoro było możliwe, że ta boska, mała melodyjka potajemnie zapuściła w mej duszy korzenie i pewnego dnia na nowo rozkwitała cudownym wielobarwnym kwiatem, czyż mogłem być całkowicie zgubiony? A jeśli nawet jestem zbłąkanym zwierzęciem, nie rozumiejącym otaczającego świata, to przecież moje głupie życie ma jakiś sens, skoro coś we mnie udziela odpowiedzi, odbiera wołania z dalekich, wyższych światów, gromadzi w moim mózgu tysiące obrazów:
Anielskie hufce Giotta z małego, błękitnego sklepienia kościółka w Padwie, a obok nich Hamlet kroczący z uwieńczoną Ofelią, piękne symbole wszelkiego smutku i wszelkiego nieporozumienia w świecie, a oto stoi w płonącym balonie żeglarz powietrzny Gianozzo i dmie w róg, Attyla Schmelzle trzyma w ręku swój nowy kapelusz, a Borobudur* piętrzy w powietrzu górę swych rzeźb. Gdyby nawet te wszystkie piękne postacie żyły również w tysiącach innych serc, to istnieje jeszcze dziesięć tysięcy innych, nieznanych obrazów i dźwięków, których ojczyzna, widzące oko i słyszące ucho żyją jedynie we mnie. Stary szpitalny mur pełen plam starej, zwietrzałej, szarej zieleni, mur, pod którego rysami i pęknięciami można się domyślać tysięcy fresków - kto mu odpowiedział, kto przyjął go do swej duszy, kto go kochał, kto odczuwał czar jego łagodnie zamierających barw? Stare księgi mnichów z delikatnie połyskującymi miniaturami i przez własny naród zapomniane książki niemieckich poetów sprzed stu i dwustu lat, wszystkie te zniszczone i zbutwiałe tomy, druki i rękopisy dawnych muzyków, owe sztywne, pożółkłe nuty, na których zastygły w tony zaklęte marzenia - kto wsłuchał się w ich mądre, szelmowskie i tęskne głosy, kto niósł w sercu ich ducha, ich czar przez inny, obcy im czas? Kto zachował w pamięci mały, uparty cyprys, stojący wysoko nad wzgórzem Gubbio, złamany i rozdarty kamiennym zwałem, cyprys, który mimo to przetrwał i wypuścił nowy, mizerny pęd? Kto oddał sprawiedliwy hołd pracowitej właścicielce mieszkania na pierwszym piętrze i jej lśniącej czystością araukarii? Kto czytał nocą chmurne znaki przeciągających nad Renem mgieł? Wilk stepowy. I kto na gruzach swego życia szukał jego rozwiewającego się sensu, kto znosił to, co pozornie niedorzeczne, przeżywał to, co na pozór obłędne, i nawet w ostatnim szalonym chaosie żywił skrytą nadzieję na objawienie się i bliskość Boga?
HERMANN HESSE -WILK STEPOWY
fragment z http://www.forumksiazki.pl/topics43/hermann-hesse-wilk-stepowy-vt3726.htm
może kiedyś wiecej napisze, to osobiste wątki

Brak komentarzy: